Dwie drogi rozchodzą się na drodze ludzkiej wolności i siedem lat temu historia poszła obydwiema.
3 czerwca 1989 roku wschodnia część Europy nadal była zamknięta w lodowych okowach komunizmu. Czuło się w powietrzu odwilż tylko na Węgrzech, gdzie znikał drut kolczasty na granicy z Austrią; i w Polsce, gdzie partia komunistyczna pozwoliła, by o kilka miejsc w parlamencie zawalczyła Solidarność Lecha Wałęsy. Komunistyczni władcy Węgier nie zamierzali jednak poluzować swojego uścisku i niezależnie od tego, co stanie się w wyborach, wydawało się bardzo wątpliwe, by zrobili to władcy w Polsce.
Na innym kontynencie jednak wolność wydawała się przygotowana do kulminacyjnego zwycięstwa. Od tygodni Chiny emocjonowały się wielkim wylewem prodemokratycznej gorączki. W Pekinie i 80 innych miastach miliony Chińczyków wyszły na ulice z olśniewającym żądaniem wolności i reform politycznych. Protesty zaczęły się w połowie kwietnia, kiedy tysiące studentów tłoczyło się na Placu Tiananmen, żądając "minzhu" -- demokracji – i zakończenia cenzury. Aby pokazać, że samorząd i wolność są celami, dla których warto cierpieć, tysiące rozpoczęły strajk głodowy. W całym kraju obywatele ze wszystkich warstw społecznych – mechanicy i nauczyciele, kolejarze i urzędnicy, licealiści i starcy – gromadzili się, by poprzeć studentów. Na samym środku Placu wyrosła niemal 10-metrowa "Bogini Demokracji", ręcznie zrobiona z papier-mache wersja amerykańskiego światła przewodniego wolności i oświecenia. Świat ze zdumieniem i zachwytem obserwował największą demonstrację w historii Chin. A kiedy konwoje Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej ruszyły na Pekin rankiem 3 czerwca, ale zostały odepchnięte, wydawało się, że komunistyczne rządy w Azji właśnie się kończą.
Dwadzieścia cztery godziny później wszystko się zmieniło.
4 czerwca 1989 roku Polska zagłosowała. Były to pierwsze wolne wybory od ponad pół wieku i komuniści stracili wszystkie sporne miejsca. Nikt tego nie wiedział, ale burząca stalowa kula uderzyła w Żelazną Kurtynę. W ciągu dwóch miesięcy czołowy działacz Solidarności został premierem Polski. Jesienią Węgierska Partia Komunistyczna rozwiązała się, Niemcy Wschodni organizowali cotygodniowe czuwania protestacyjne, a okupowane przez Związek Radziecki państwa bałtyckie były rozpalone secesjonistyczną gorączką. Pod koniec roku Berlin był jednym miastem, Vaclav Havel był prezydentem Czechosłowacji, a Rzeźnik Bukaresztu, Nicolae Ceausescu, był trupem. Komunistyczny koszmar Europy skończył się.
Koszmar Chin powrócił.
O północy 4 czerwca czołgi i pojazdy opancerzone szły Aleją Changan – Aleją Wiecznego Pokoju – w kierunku Placu Tiananmen. Tym razem nie zawróciły. Żołnierze strzelali w tłum, który zbierał się na każdym skrzyżowaniu. Nieuzbrojeni demonstranci – mężczyźni, kobiety, nastolatki – padali setkami. Kiedy zachodni dziennikarze filmowali, Armia Ludowo-Wyzwoleńcza kierowała broń automatyczną na grupy protestujących i pociągała za spusty. "Były kałuże krwi wzdłuż całej alei, na ziemi leżały ciała zabitych - pisał jeden z amerykańskich reporterów. – Większość ran była w piersi i w brzuchy".
We wstrząsającym reportażu nadanym następnego wtorku w PBS filmowcy, Carma Hinton i Richard Gordon pokazują nagą brutalność tego dnia. Tym, co czyni "The Gate of Heavenly Peace" tak przejmującym, nie jest to, co mówi -- Hinton i Gordon rozwodzą się nad wewnętrznymi sporami studentów i nawet winią ich za to, że nie ustąpili – ale to, co pokazuje. Od pierwszej sceny z nieznanym bohaterem przed kolumną czołgów film wypełniony jest scenami bolesnych emocji: pierwsi protestujący z petycją o reformy na klęczkach przed Wielką Halą Ludową. Młodzi ludzie podczas strajku głodowego mdlejący od upału i wyczerpania. Bogini Demokracji przewrócona wśród krwi i dymu na Placu przed świtem 4 czerwca.
Znaczenie takich scen, jak mówią w filmie, "było jasne: tutaj była ludzka nadzieja i odwaga stawiające wyzwanie pozbawionej skrupułów władzy państwowej". Kiedy w Pekinie toczyły się czołgi i strzelały karabiny, ludzka nadzieja i odwaga umarły – by rozpalić się ponownie w całej Europie Wschodniej. Wkrótce miały toczyć się czołgi i strzelać karabiny w Bukareszcie, Wilnie i Timisoarze, a ludzie mieli zbierać się na wiecach. Wtedy dyktatorzy, nie zaś ich maltretowani i nieszczęśni poddani, mieli powody do strachu.
My, Amerykanie, uważamy wolność za oczywistość, bo nie krwawiliśmy za nią od 1776 roku. Mężczyźni i kobiety z czerwcu 1989 roku niczego nie traktowali jako oczywistości – poza moralną siła wezwania złego rządu do odpowiedzialności. Żaden czyn nie jest bardziej najeżony niebezpieczeństwami. Żaden czyn nie jest odważniejszy.
W następnym tygodniu będzie siedem lat od czasu, kiedy drogi rozeszły się i historia poszła obiema. W Europie Wschodniej drzwi do wolności siłą otwarto na oścież. W Chinach zabito je na głucho. Trwającym znaczeniem 4 czerwca jest to, że czołgi i karabiny mogą na zawsze utrzymać despotów u władzy. Bogini Wolności może dzisiaj leżeć w ruinie, ale to samo robi Mur Berliński. Bogini podniesie się znowu.
++++++++++++++++
Jeff Jacoby
Amerykański prawnik i dziennikarz, publicysta "Boston Globe" od 1994 roku.